Po dzisiejszym treningu interwałowym, nawet tegoroczny "błotny" maraton górski w Szczawnicy wydał mi się niewinną miłosną igraszką. A napisać muszę, że szlaki wówczas zamieniły się w rwące potoki i nie raz zaliczyłem bliskie spotkanie z wyrodną Matką Ziemią. Ale wróćmy do treningu. Zaczne od tego, że już byłem w fazie spisania go na straty. Byłem po pracy, źle przespanej nocy i w dodatku miałem sporo rzeczy do załatwienia na mieście. Gdy w końcu po 17 mogłem wyruszyć na bieganie, miałem już dosyć. W dodatku to piekielne słońce, odbierające chęci do aktywności fizycznej. Największa kreatywność na jaką udało mi się zdobyć to... drzemka. Gdy wstałem przed 19, puściłem kilka k... na wszytskie strony, jedną nawet posłałem przez balkon. Ale zacząłem mimo wszystko ubierać buty, a o 19.15 byłem już na treningu. Co więcej, poczułem ogromny przypływ energii, a nogi same rwały się do szybszego biegu. Na początku jakoś je powstrzymywałem, ale prawa dogadała się z lewą i nie było wyjścia. Ruszyłem z nimi w tango.
Miałem do zrobienia po 10 minutach rozgrzewki - 5 odcinków 4 minutowych w tempie 5km. Czyli w przybliżeniu 3.45 na 1km. No i jak to zwykle ze mną bywa, gdy czuje się w dobrej dyspozycji to przeciągam strunę. Stąd ten komentarz do treningu interwałowego. Po każdej sesji 4 – minutowej byłem bliski zawału. Jednak udawało mi się w przerwach na tyle zregenerować siły, że kolejne odcinki zaczynałem znowu mocno, a kończyłem je na oparach energii. I pewnie gdybym nie był tak daleko od domu zrezygnowałbym. Wizja jednak powrotu idąc, a nie biegnąc jest dla mnie nie do przyjęcia. Więc jak znowu czułem moc to nie muszę pisać jak to się kończyło.
Mimo trudu i "delikatnego" przegięcia bieg dał mi sporo satysfakcji i mogę go uznać do dobrej jednostki treningowej. Kolejnego dnia mam luźną godzinkę biegu plus przebieżki, więc uda mi się zregenerować. O ile znowu nie poniosą mnie nogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz