W końcu nasz kierowca załatwił swoje sprawy i
mogliśmy ruszyć. Do tira wchodziliśmy jednak z wielkimi obawami, przygotowani
na ewentualną ucieczkę. Oboje z Agą
mieliśmy gaz pieprzowy w pogotowiu i plecaki przyszykowane na potencjalny bieg.
Widoki, które
mijaliśmy były bajeczne i mimo naszego lęku o dalszą podróż, cieszyliśmy się
nimi. Wysokie góry, płynąca pośród nich rzeka, kryjące się za horyzontem
słońce. To byłby wręcz idealny moment na
spotkanie Morfeusza. Dużo różnych wizji krążyło nam wtedy po głowie, wiecie jak
to jest. Czy nie?
Po krótkiej podróży, w oddali zobaczyliśmy most, a po
jego przekroczeniu ukazał nam się cel podróży - Trebinje. Miasteczko to
usadowione jest pomiędzy górami nad rzeką Trebiśnijca. Wjeżdżaliśmy do niego po
zmorku więc prezentowało się dość tajemniczo. Dojechaliśmy do parkingu gdzie miał
nas odebrać kierowca. Jeszcze raz próbowaliśmy sposobu by jednak ruszyć dalej
sami, ale nasz nowy przyjaciel nie pozwolił. Po chwili pojawiły się światła
samochodu i zatrzymały się obok nas. W
środku była kobieta, która uśmiechnęła się tak serdecznie, że nasze wątpliwości
wyparowały momentalnie. Wsiedliśmy i już po kilkunastu minutach jazdy byliśmy
na miejscu. Czekała na nas gromadka zabawnych dzieci. Zaprowadzono nas do
pokoju przygotowanego na nasz przyjazd i
kazano się rozgościć. Potem zaproszono do stołu, na którym pojawiły się lokalne
potrawy m.in., cevapi, rakija domowej roboty, piwo. Nikt nie mówił po
angielsku, ale wszyscy się świetnie rozumieli.
Człowiek w takiej
sytuacji zdaje sobie sprawę jak bardzo można pomylić się oceniając innych ludzi. Nasz wewnętrzny strach
przed obcym wypaczył racjonalne postrzeganie świata. Nasi gospodarze zrobili
dużo więcej niż mogliśmy sobie wyobrazić. Zapewnili nocleg, ugościli jak bliską
rodzinę, a kolejnego dnia zaoferowali jeszcze większą przysługę. Rano po kawie
i śniadaniu żona Bośniaka zawiazła nas do Mostaru oddalonego o blisko 115 km.
Bezinteresownie, tak po prostu. Ile osób skłonnych byłoby do takiego zachowania?
Pozostawie to pytanie bez odpowiedzi.
Droga do Mostaru obfitowała w widoki płaskich przestrzeni z górami wyrastającymi ponad horyzont. Do tego z radia leciała
bałkańska muzyka. Czułem się jakbym trafił w tunel czasoprzestrzenny. Odleciałem
totalnie – wylądowałem dopiero w Mostarze. Wylądowałem tylko po to żeby znowu
dać się pochłonąć.
Miasto to jest
określane mianem nieformalnej stolicy Hercegowiny. Leży nad rzeką Naretwą, a
najbardziej charakterystycznym jego punktem
jest Stary Most. Zburzony w trakcie bratobójczych walk w latach
1992-1995, ponownie odbudowany i oddany do użytku w roku 2004. Rok Później został
wpisany na światową listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Od czasu wojny minęło wprawdzie już prawie 20 lat, jednak nie wszystko udało się odbudować. W wielu częściach miasta nowe budownictwo przeplata się ze zburzonymi budynkami, noszącymi jeszcze na sobie ślady kul.
Każda dziura w ścianie to pocisk, który nie zabił człowieka, jak się na to spojrzy z tej perspektywy to pozostałości te stają się symbolem życia. Tyle z filozofowania...
W mieście
zjawiliśmy się około południa i od razu ruszyliśmy nad rzekę w okolice Starego
Mostu, no po drodze oczywiście zaopatrzyliśmy się w piwo Karlovacko. Ten
najbardziej charakterystyczny punkt miasta roi się od turystów, ale jak to się mówi "co zrobisz,
nic nie zrobisz…" Mimo tłoku nie można nie odwiedzić tego miejsca. Szczególnie polecam mały sklepik wciśnięty w
róg uliczki, w zasadzie prawie przy moście. Snują się z niego orientalne
zapachy kadzideł i muzyka. Gdy się tam wchodzi, ma się wrażenie jakby czas się zatrzymał.
Gorzej wygląda kwestia kupna tam pamiątek, a dokładniej ich ceny. Udaje
nam się jednak utargować dżezwę, a skoro już o niej mowa, to zmykam na chwilę.
Idę zaparzyć kawę. Już jestem.
Dziwnym zbiegiem okoliczności zostajemy w Mostarze dłużej
niż zakładaliśmy i spędzamy tam noc.
Mostar nocą wygląda jeszcze piękniej, a i
wizyta na Starym Moście, o tej porzez bez turystów jest nie do opisania. Warto
zostać w tym miejscu na dłużej i zakosztować je o tej porze.
Z samego rana po
drobnych zakupach ruszamy dalej. Na śniadanie standardowy zestaw w postaci
burka. Mógłbym jeść to w kółko, oczywiście w cenie oferowanej na Bałkanach.
Kolejny cel podróży do Jajce i wodospad, który się tam znajduje.
Pierwszego
stopa łapiemy dość szybko. Zatrzymuje się mały, stary golf wyładowany
instrumentami. Ledwo się mieścimy, ale to był jeden najlepszych środków
transportu. Było zabawnie i nawet wrzynająca mi się gitara w d… nie popsuła
nastroju. Co więcej nawet policja, która zatrzymała nas chwilkę potem, puściła
nas bez mandatu. Wszystko układało się świetnie. Kolejny pan, który nas zabrał,
zawiózł nas do samych Jajec, zaproponował nawet nocleg, gdybyśmy nie złapali
stopa.
W podróży autostopem wraca wiara w człowieka, albo po prostu my
jesteśmy tacy fajni…, że każdy chce z nami dłużej przebywać. Sam już nie wiem…
Tak czy siak po każdej takiej przygodzie jakoś tak pozytywniej patrzy się w przyszłość. My jednak nie za bardzo umiemy korzystać z takiej gościnności i mimo, iż nic długo się nie zatrzymało, planujemy szukać miejsca gdzieś na nocleg w lesie nieopodal.
Aż tu nagle zatrzymuje się mercedes a w nim
ciemnej urody Chorwat. Rozgadamy, uśmiechnięty, ale jednak czujemy nutkę
niepewności. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że właśnie uratował nam życie. Na
początku rozmowy od razu stwierdza, ze jesteśmy pewnie z Polski i… puszcza nam
katolickie chorwackie radio. Śmiejemy się co nie miara, bo przecież nie może być
inaczej jak Polak to Katolik przecież.
Wracając do ratowania nam życia. Nasz wybawca
pokazuje nam tabliczki po jednej i drugiej stronie drogi z napisem zakazu
wstępu. Teren przygraniczny BiH i
Chorwacji ciągle jest nierozminowany, a miejsce, które planowaliśmy na nocleg
znajdowało się właśnie tam. Tabliczek nie widzieliśmy. Po przekroczeniu
granicy, żegnamy się, a my ruszamy na pole namiotowe. Robi się już ciemno,
więc spieszymy się bardzo, nocleg w lesie po wcześniejszej przygodzie sobie
odpuszczamy. Docieramy już w nocy, jesteśmy w Chorwacji, kończą się
więc tanie Bałkany bo za miejsce na namiot płacimy ok. 30 euro, taka
jest cena za bliskość jednego z najpiękniejszych miejsc – Jezior Plitwickich.
Ale o tym w kolejnej części z Bałkańskiego Szału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz