Czarnogóra swoją nazwę prawdopodobnie wzięła od koloru otaczających ją gór, ale to tylko jedna z teorii. Pewne natomiast jest to, że przeważającą część powierzchni tego państewka zajmują tereny górzyste m.in.: Durmitor, Lovćen i Góry Północnoalbańskie. Najwyższy szczyt Zla Kolata wznosi się na wysokość 2534 m n.p.m.
Do Podgoricy - stolicy tego kraju dojechaliśmy ok. 3:00 w nocy i mimo, iż autobus miał tam ponad półgodzinny postój, udało nam się wysiąść dopiero przed jego odjazdem. Trochę przysnęliśmy, a po otwarciu oczu nie uwierzyliśmy, że jesteśmy w stolicy. Życie jak zwykle zweryfikowało stwierdzenie „wydaje mi się”. Nie ukrywam, że byliśmy trochę zagubieni, nowe miasto, noc, nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić. Inną kwestią był fakt, że po podróży autobusem byliśmy też strasznie zmęczeni. Zostaliśmy więc na dworcu. Aga ułożyła się do snu, a ja stałem na warcie, w sumie bardziej siedziałem, i coś tam gryzmoliłem na papierze spoglądając na mapę. W przewodniku nie było nic o Czarnogórze, ale o tym przekonałem się dopiero wtedy. Ot, takie małe przeoczenie. Więc nie było innego wyjścia jak improwizacja. Lubię to słowo. Można do niego wrzucić po prostu wszystko.
O 5.00 rano na dworcu zaczęli pojawiać się ludzie, a Słońce wynurzało się zza gór, którymi otoczona była Podgorica. Zwinęliśmy więc nasze bagaże i ruszyliśmy na miasto. Nigdy nie uwierzylibyśmy, że może ono być stolicą, a jadnak. Bloki rodem z PRL-u, i całe otoczenie wydawało się obskurne i nieciekawe. Spojrzeliśmy na siebie z Agą, a nasze oczy zadawały pytanie „Gdzie my k.. trafiliśmy”, ale nie zraziliśmy się za bardzo. Trzeba było ruszać w dalszą podróż. Na dworcu miałem rozmowę z miejscowym taksówkarzem, który proponował nam transport do Budvy. Cena nie była jednak dla nas zachęcająca, a i nasz pomysł na tę wycieczkę był inny. Po śniadaniu znaleźliśmy miejsce na autostop.
Przekonani byliśmy, że stoimy już na rogatkach, jednak po kwadransie pierwszy kierowca, który się zatrzymał uświadomił nas, że to w sumie środek miasta i podwiózł nas na wylotówkę. Droga na której czekaliśmy prowadziła do Budvy przez Cetinje i tam zdecydowaliśmy się pojechać.
Znowu stoimy. Pora jeszcze przedpołudniowa, a słońce już nie daje o sobie zapomnieć. Teraz potrzebujemy troszeczkę więcej czasu, bo czekamy około godziny zanim trafiamy znowu na szlak. Z Podgoricy do Budvy jest blisko 70 km. Droga wiedzie zakosami między górami i powoli zniża się w stronę Adriatyku. Jedziemy z byłym żołnierzem, obecnie biznesmenem, jak o sobie mówi Marko. Jest niesamowicie rozmowny i opowiada o wielkości byłej Jugosłowiańskiej armii. Czas mija bardzo szybko, a widoki pochłaniają nas całkowicie.
Przed godziną 11:00 jesteśmy już w tej wybitnie turystycznej miejscowości. W głosach na bulwarze przeplata się znajomy słowiański język – rosyjski i równie znajomy niemiecki, słychać nawet polską mowę, po prostu k… jest wszędzie.
Ciągnący się sznurek samochodów wyjeżdżających z Budvy napawa nas optymizmem. Tym razem się nie mylimy i już po kwadransie zatrzymuje się Martin, młody Amerykanin z New Jersey, który osiadł na stałe nad Adriatykiem. Postanawia nam pomóc i nadrabia blisko 20 km, żeby nas podrzucić do Cetinje. W międzyczasie dzieli się z nami historią swojego życia. Ogólnie buzia mu się nie zamyka. Czas mija szybko, a na pożegnanie wręczamy Martinowi pocztówkę z Poznania.
Cetinje. Dużo słyszeliśmy o zabytkach do zobaczenia w tym mieście. Więc ochoczo ruszamy. Wszystko miało znajdować się przy głównej ulicy. Minęła jednak prawie godzina i nic. Dopadł nas kryzys. Okazało się, że przeszliśmy już całe miasteczko. Droga teraz prowadziła pod górę i zaczęło się ściemniać.
Nie minął nas żaden samochód. Tylko jeden rowerzysta, który zjeżdżał z miejsca gdzie już prawie się wdrapywaliśmy.
Planowaliśmy zawracać albo szukać noclegu, jednak niczym światełko w tunelu, ujrzeliśmy reflektory samochodu. Duszko bo tak miał na imię kierowca, nie do końca rozumiał o co nam chodzi. Jednak udało nam się dogadać, a nawet po chwili rozmowy w samochodzie, zaproponował nam, że skoro jest już ciemno to możemy przenocować na podwórku u jego rodziców do których jedzie. Zgodziliśmy się bez zwłoki.
Domek był otoczony górami. Od razu zaczęliśmy rozstawiać namiot. Rodzina Duszka w tym czasie przygotowała poczestunek. Na stoliku w ogrodzie pojawiło się piwo i Rakija. Rodzina Duszka -jego mama, siostra i siostrzenica Anna okazali się bardzo sympatyczni. Rozmawailiśmy bodajże do 11:00 w nocy. Mimo, iż tylko Anna mówiła po angielsku dogadywaliśmy się świetnie.
Na pobudkę zostaliśmy poczęstowani kawą. Już wszyscy w okolicy wiedzieli, że do Duszka przyjechali Polacy i rano sporo osób zawitało w odwiedziny. Za jakiś czas miał się pojawić bus, którym mieliśmy dotrzeć do Niksić, skąd był już tylko rzut beretem do granicy z Bośnią i Hercegowiną.
Na mapie wyglądało to na mały kawałeczek, więc optymizm wrócił. Problemy zacząły się chwilę potem… Bus pojechał dalej… bez nas. Szybka interwencja Duszka doprowadziła do tego,że ich znajomi, którzy właśnie przejeżdżali zabrali nas kawałek dalej. Droga, w którą ruszyliśmy była mało uczęszczana. Jeszcze raz spojrzałem na mapę i tak na oko do Niksić, było zaledwie 20 km. Więc zakładaliśmy, że do południa tam dotrzemy. Taa jasne…. Udało nam się złapać wszystko co przejechało, najpierw ciężarówkę, potem zakręconą kobietę, która pędziła po tych wąskich drogach niczym wiatr, w międzyczasie szukając wielu rzeczy w schowkach i ciągle gadając i się śmiejąc. To było naprawdę bardzo ciekawe doświdczenie życiowe. Chyba je sobie nawet dopiszę do CV. No ale było już południe, słońce na samej górze, woda nam się kończy, a do Niksić ciągle daleko. Między 12 a 15 na drodze nie pojawiło się nic. Przepraszam, skłamałbym… Na drodze pojawiło się stado kóz i krowa. Ciekawy zestaw.
Może gdyby podążali w naszym kierunku podłączylibyśmy się do karawany, a tak to lipa. Szliśmy więc dalej, kiedy w końcu na horyzoncie ujrzeliśmy jakieś większe zabudowania, tzn. 3 budynki obok siebie i coś w rodzaju sklepu, baru. Widziała to Aga i ja, więc wykluczyliśmy fatamorganę.
Nie wierzyliśmy własnym oczom, kiedy po wejściu do środka zobaczyliśmy puszki z pepsi i to z lodówki. To był najpyszniejszy napój kiedykolwiek piłem. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy z tubylcami. Ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów. Kupiliśmy jeszcze po puszcze na drogę i ruszyliśmy dalej. Do Nikisić miało być ok. 9 km.
Na drodze jednak znowu było pusto… W końcu udało nam się coś złapać, w sumie jedyne auto, które przejechało i to prosto do celu. Była już godzina 17:00. Po zakupach w sklepie zrobiliśmy sobie chwilę przerwy, i trochę przysnęliśmy.
Czas leciał nieubłaganie. Ok. 18 stanęliśmy znowu na stopa. Jak Aga się schowała, zatrzymaly się 3 starsze panie i chiały mnie zabrać do swojego tico, ale jak zobaczyły, że nie jestem sam, uśmiechnęły się i ruszyły dalej.
Trebinje, do których chcieliśmy dotrzeć leżały już w BiH. Łapanie stopa znowu nam się dłużyło, ale w końcu zatrzymał się terenowy mercedes. Prowadzący go architekt podwiózł nas do samej granicy. No w prawdzie musieliśmy jeszcze 1 km przedreptać, ale po dzisiejszym dniu to było „małe piwko przed śniadaniem”. Aga uparła się, żeby łapać kolejnego stopa jeszcze przed granicą i stało się. Zatrzymał się tir. Prowadził go Bośniak, który po chwili rozmowy stwierdził, że dzisiaj jedziemy do niego i koniec.
Trafiliśmy na granicę. Siedzieliśmy, piliśmy kawę i czekaliśmy na kogoś. Atmosfera robiła robiła się coraz bardziej napięta. Pojawił się łysy, dość dobrze zbudowany albańczyk i dopytywał o Agnieszkę. Nie wyglądał zbyt ciekawie i był coraz bardziej nachalny. Próbowałem zmieniać temat rozmowy, ale nasz nowy znajmomy nic sobie z tego nie robił. Naprawdę zaczęliśmy się bać. Minęła już godzina, robiło się ciemno, a my ciągle tam siedzieliśmy. Pan z tira nie pozwalał nam odejść i zapewniał, że dzisiaj jedziemy do niego, i że będzie dobrze i nie mamy się przejmować. Dojedziemy do Trebinje i ktoś po nas przyjedzie. Najprawdopodobniej żona albo kolega.
Mieliśmy gaz pieprzowy przygotowany na ewentualne użycie. W międzyczasie napisałem do domu: „Jadę tirem o nr rejestracyjnych XXXX. Jestem na granicy Czarnogóry i Bośni i Hercegowiny, niedaleko Trebinje. Podaję informacje tak na wszelki wypadek. Odezwę się wieczorem, najpóźniej rano. Marcin”.
W końcu ruszyliśmy na spotkanie z przeznaczeniem, gotowi w każdej chwili do skoku i ucieczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz