Budzikom
śmierć,
a w sumie to zegarkom i w sumie nie śmierć, tylko
warto czasem o nich zapomnieć. O co
chodzi? No właśnie... Jednym z podstawowych gadżetów biegacza jest czasomierz,
teraz nawet to i coraz częściej pulsometr. Wszystko po to żeby dokładnie mierzyć
i kontrolować swoje tempo i całą resztę rzeczy, które kontrolować się da. I
zgodzić się trzeba, że pozwala to na przeprowadzenie efektywnych treningów. Sam
jestem fanatykiem liczenia, odmierzania i kalkulowania. Ale dzisiaj nie o tym
będę pisał.
Śmierć
nastąpiła nagle. Był to bodajże piątkowy, letni wieczór. Nie to żebym jej nie
przewidywał. Symptomy widoczne były już od ponad miesiąca. Najpierw stanęły
wskazówki, pojawiały się jeszcze raz po raz jakieś odruchy, ale może to był
tylko wiatr. Reszta funkcji życiowych działała jednak w miarę poprawnie.
Elektroniczne wskazywanie godziny i stoper odmierzały czas normalnie. Lekko
naderwany pasek, już z wielkim trudem, ale jakoś trzymał wszystko razem. Jednak
nastał piątek i wszystko zamarło. Tak to już bywa. Mój 7-letni zegarek Casio
odszedł do zegarkowego nieba. Towarzyszył mi prawie na wszystkich zawodach i
mogę śmiało powiedzieć, że przebył ze mną kilka tysięcy kilometrów. Ale jego
śmierć coś mi uświadomiła.
Mimo
braku zegarka odbyłem jednak zaplanowany na ten dzień trening. I stała
się rzecz niebywała. Ostatnimi czasy moje wyniki nie były zadawalające. Gdzieś
czegoś brakowało. I nie mogłem sobie z tym poradzić. Jednak gdy zacząłem biec,
bez świadomości upływającego czasu, poczułem ogromny przypływ energii. Nie byłem
hamowany stoperem, który mnie informował, że biegnę szybciej niż ostatnio i
powinienem być już zmęczony, że już jest ponad 10 kilometrów i jak utrzymam to
tempo, to nie dobiegnę do domu, który znajduje się gdzieś tam w promieniu 5 km.
Zamiast
zerkać na zegarek podziwiałem widoki, bardziej wsłuchałem się we własny oddech
i bicie serca. Czułem jak każdy krok łączy mnie z leśną drogą, którą wtedy
przemierzałem. Przestałem myśleć o tym w jakim tempie mam biec. Nogi same się
nastawiły i dopasowały do oddechu. Dawno nie byłem w takim transie. Satysfakcja
z tego treningu była nieziemska.
Po
powrocie zobaczyłem odczyt z aplikacji endomondo. W trakcie biegu nie spoglądam
na telefon, ale jak kończę to weryfikuje dane. Do bieżącego
analizowania tempa, czasu służył mi zawsze tylko zegarek. No i satysfakcja
została jeszcze bardziej spotęgowana. Biegłem znacznie szybciej, osiągnąłem
najlepszy czas od przeszło miesiąca a i zmęczenie było dużo mniejsze.
Moje bariery, poniekąd kontrolowane przez spoglądanie na zegarek zostały przełamane. Dlatego właśnie pojawia się ten wpis. Ruszmy czasem na trening i nie myślmy o czasach, zadaniu jakie należy wykonać. Wsłuchajmy się we własne ciało. Poczujemy wtedy na ile tak naprawdę przygotowany jest nasz organizm. Nie ograniczajmy go czasowo, tempowo. Dajmy się ponieść. Oczywiście nie rezygnujmy z zegarków, tylko czasem dajmy im odpocząć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz