Miało być o Maratonie Górskim w Szczawnicy…
… to jest.
Dokładam jeszcze Bieg na Śnieżkę
Mój organizm ma ze mną przeje…ne. Ostre słowa na początek, ale inaczej
tego wyrazić nie sposób. Mam w sobie tą destrukcyjną potrzebę do testowania
siebie w extremalnych warunkach. Im gorzej i ciężej, tym czuję się lepiej.
Przejawia się to w różny sposób np. jak biegnę, często narzucam sobie takie
tempo, żeby sprawdzić ile wytrzymam, gdzie jest ta granica. Jak to się kończy? Nie muszę chyba mówić, ale
jak rezultat jest zadowalający i przekraczam bariery osiągam istny stan nirwany.
Trwa on dość krótko, do czasu znalezienia nowego celu, albo stwierdzenia, że
można lepiej, wyżej i dalej…. I tak to się kręci.
Od dłuższego czasu rozwijała się we mnie chęć pokonania dystansu maratońskiego w górach. Pierwszym krokiem ku temu, był start w lipcu 2013 w cyklu Mountain Maraton w Biegu na Śnieżkę. Dystans 14,3 km z przewyższeniem 1164 wydawał się być dobrym początkiem. Dotarcie na najwyższy szczyt Karkonoszy
Bieganie w górach
daje dużo więcej satysfakcji niż po ulicy. Piękne widoki rozciągające się po horyzont,
świadomość pokonywania wysokości. Zupełnie inne powietrze i też odczucie tego
współżycia z niezwyciężoną naturą, która w górach bardzo dobitnie potrafi
pokazać swoją moc. Pogoda jest w stanie momentalnie się zmienić. Deszcz, wiatr
śnieg to wszystko może nas zaskoczyć w miejscu gdzie o pomoc nie jest już tak
łatwo jak w normalnych biegach. Jesteśmy zdani na siebie i nie można tak po
prostu sobie zejść z trasy. Trzeba to sobie ułożyć w głowie.
Maraton Górski w Szczawnicy (Wielka Prehyba)
Dystans 42 km.
Przewyższenie + 1925, -1925.
Do Szczawnicy
dojeżdżam dzień wcześniej i korzystam z przygotowanego przez organizatorów
noclegu na sali gimnastycznej szkoły podstawowej. Świetne miejsce aby poznać
ciekawych ludzi i dowiedzieć się cennych rzeczy o samym bieganiu. Pierwszy raz
spotykam ultramaratończyków startujących w Niepokornym Mnichu (95 km) i mój
świat się przewartościowuje. Dla tych ludzi maraton, w którym ja startuje jest
biegiem krótkim. Bywa i tak… Ale daje to do myślenia, co nie? Wszystko zależy
od punktu odniesienia. Ot co.
Pogoda jest niesprzyjająca. Ciągle pada, tylko momentami się przejaśnia. To mój pierwszy taki bieg i czuję stres. Przygotowany wytrzymałościowo czuję się tak na 70%, sprzętowo podobnie. Udało mi się kupić jakieś używane buty z podeszwą Vibram, moich delikatnych startówek na ulicę nie chciałem zniszczyć. Do tego zakupiłem plecak do biegania z bukłakiem. Brak wody na
takiej trasie, gdzie są tylko 3 punkty żywnościowe, byłby dla mnie trudny do
pokonania. Tym bardziej, że na zwykłym maratonie często byłem w sytuacji gdy tej wody mi zabrakło, a
do kolejnego punktu było raptem kilka kilometrów. Tutaj miałbym co najmniej
15 km.
Sobota godzina
9.00. Start. Wszyscy zaczynają dość spokojnie. Też biorę przykład z bardziej
doświadczonych biegaczy i nie szarżuje, nogi rwą się do przodu, ale udaje mi
się jednak nad nimi zapanować… jeszcze. Po kilku kilometrach pojawiają się
pierwsze poważniejsze wzniesienia. Przyjąłem zasadę, że będę starał się je pokonywać
w biegu. Wolniej, ale jednak biegnąc. Na
początku sztuka ta mi się udaję, mimo iż bardzo angażuje mięśnie, a tempo jest
niekiedy niewiele większe od szybkiego marszu. Pierwsze 15 km przebiegam dość
sprawnie i jestem zadowolony, tylko endomondo odmówiło mi posłuszeństwa i już
nie zapisuje trasy. Wku..ć się można, zawsze to jednak trochę więcej energii… Z kolejnymi kilometrami coraz trudniej pokonuje mi się wzniesienia i niestety zaczyna się podchodzenie. Za to jak tylko pojawia się zbieg to pomykam niczym antylopa, bardzo często na
granicy szybkości. Czuję się jak ryba w wodzie i nadrabiam straty w
podbiegach. Jednak taki szybki bieg musi mieć swoje konsekwencje. Pojawiają się
one już na 25 km. Skurcze. Że co ku..a. wszystko robiłem jak należy uzupełniałem płyny, dobrze też przygotowałem dietę w ostatnim tygodniu. Takie rzeczy nie
powinny mieć miejsca, przynajmniej nie na tym etapie, a jednak. Zaczyna się
walka. Do 30 km rozciągam się dość często, ale biegnę. Już nie mogę sobie
pozwolić na takie szarżowanie z górki jak na początku. Tempo nie jest już
rewelacyjne. Co więcej pogoda popsuła się na tyle, że na szlakach pojawiły się
rwące potoki i nie raz zaliczyłem bliskie spotkanie z wyrodną matką Ziemią. Na dodatek buty okazały się mieć za mały protektor i często miałem
kłopot z podejściem pod górę. Jednak każdy kolejny metr przybliżał mnie do mety…
to dawało nadzieję. Zaprzestanie biegu niczego by nie zmieniło i tak musiałbym dotrzeć
na miejsce. Na ostatnim postoju sprawdzając czas poczułem ogromny zastrzyk
energii. Na początku nie byłem w stanie określić na ile mogę liczyć, teraz
okazało się, że może uda się złamać 5 h i dostać się do pierwszej 50. Ruszyłem
więc z kopyta. Zaliczyłem jednak kolejne upadki i wiara zaczynała mnie znowu opuszczać,
a i skurcze coraz bardziej dawały o sobie znać. Walczyłem jednak do końca
zaliczając mały finisz podobny do biegu kulawego klauna, ale zawsze. Maraton
pokonany. Nigdy nie czułem takiej ulgi i satysfakcji. Nawet łezka zakręciła się
w oku.
Czas 5:12:14
Miejsce 47 (na 307 osób, które ukończyło)
Właśnie ruszyły zapisy na kolejną edycję. Niepokorny Mnich jakoś
dziwnie się do mnie uśmiecha.
A gdybym chciał przejechać tą trasę rowerem? (tą w Szczawnicy) da się?
OdpowiedzUsuńNie da się, ale na Śnieżkę można spróbować.
OdpowiedzUsuńA w sumie chyba większość trasy dałoby się pokonać rowerem...
OdpowiedzUsuń